Pierwsze 5 dni wakacji było do chrzanu.
Coś jest w tym, że ze słonecznych wakacji się wyrasta. Pogoda mnie nie zadowala, ludzie wkurwiają, nic tylko zapierdalam po mieście załatwiając niezałatwione do tej pory sprawy. Wnerwia mnie, że nie można sobie pospać, nie można odpocząć, nawet jakbym chciał leżeć plackiem na tarasie to się nie da. Bo ciągle ktoś musi łazić, dzwonić, pukać, kosić trawę, cuchnąć dymem. Stres ludzi wykańcza, ale odpocząć ci nikt nie da.
14:15 - Telefon od rodziny 7 domów dalej:
- Chodź na obiad.
- Co jest?
- Sos z karczku, mizeria i kartofle.
- Nie mam ochoty.
- To przyjdź.
- Nie będę jadł, nie mam chęci na nic gorącego.
- Dobra, to chodź zjeść.
Dla niewtajemniczonych - rzygam tym żarciem. Dzień w dzień jebane kartofle. Nie lubię tego, nie jem, śmierdzi to dla mnie
i wygląda jak ciapa. I rzygam tym, że jak już jem jakiś obiad w domu, to stoi nade mną pierdolony klawisz-matka i gapi mi się w michę, ile mój drogi Mrówciu zeżresz, bo przecież ty nic tylko wpierdalasz i wpierdalasz bez opamiętania. A potem następuje faza zdziwienia: Ale jak to nie chcesz siedzieć ciągle w domu? Ale jak to nie chcesz jeść obiadów w domu? A po niej faza: No wiesz ty co! Byś sobie żartów nie robił, siadaj i jedz! No tobie się nie da dogodzić, bo ty byś jakieś niestworzone rzeczy jadł!
No, zjadłbym taki niestworzony ryż np. albo niestworzoną kanapkę albo niestworzony kawałek kurczaka. Co jest potworną fanaberią i utrudnia gotowanie dla całej 5 osobowej rodziny. W moim cudownym domu, mogę sobie zapomnieć o naleśnikach, sałatce, moim rosołku z indyka czy kaszy z jasnym sosem i z koperkiem. Cóż, przejdę się do domu powybrzydzać
i powydziwiać nad tym, że mam potworne wymagania: jak robisz obiad dla wszystkich, to zrób i dla mnie albo daj mi kurwa 30 minut samotności w kuchni nie pierdoląc mi nad uchem, że cuda niewidy tworzę z alchemii i czarnej kurwa magii.
Co by zrobił normalny człowiek w takiej sytuacji? Rzucił garami i powiedział: pierdolę - będę głodny.
A więc lecę na wycieczkę do rodziny, zerknąć czy pozabijali się o miejsce przy kuchence. Posłuchać wrzasków i pretensji, ukraść dla siebie odrobinę kalafiora czy kopru, żeby wykombinować sobie zjadliwy obiad. I tak kurwa codziennie...
Niech ten cyrk się skończy...
***
15:21 - Bilans strat:
- ooo maleństwo przyszło!
- ooo, moje dziecko się zjawiło! (wyściskajmy go! przecież nie widzieliśmy się tylko 12 h...)
- <podszczypując mnie po bokach> maliństwo, nałóż sobie kartofli, zobacz jaki dobry sosik...
- tak mało zjadłeś? no co ty?
- może ci czegoś ugotować?
- przyjdziesz na kolację?
- podaj mi pilota.
Po czym wszyscy położyli się na łóżkach i oglądali telewizję.
A ja udałem się na wschód ku wolności i samotności.
The End.
Taaak, w domu mówią do mnie per ''maleństwo''.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję, że dzielisz się ze mną swoją opinią.
Z przyjemnością wykorzystam Twoje wskazówki w dalszej pracy nad blogiem.