Wspominałem kiedyś o sąsiadach... Sąsiadkach właściwie.
Poznaliście panią obok, z głośnym telewizorem. Panią po skosie, z rozmowami na korytarzu. Panią z naprzeciwka, z masą podań, rachunków, rad, prób wtargnięcia i znajomości dozorców. Panią z góry, z małym raczkującym dzieckiem, która pali na balkonie. Panią z dołu, której przeszkadza fakt, że posiadam stopy. Panią pod nią, której coś ścieka po balkonie.
A dziś przedstawiam wam: ślepą, głuchą religijną Panią starszą, która uwielbia radio/telewizję religijną o 7 rano.
Właśnie jestem w trakcie wysłuchiwania mszy, przez zamknięte okna. I jak leże na łóżku próbując spać - słyszę dokładnie słowa kazania na dziś. W tej chwili zebrałem cały komplet sąsiadek. Sześć ścian, a każda dzielona z kimś. Przy czym Pani starsza i Pani od papierosów zajebały mi dźwiękami i petami balkon.
Ręce opadają.. Uszy opadają. <zerka wymownie w dół> Też opada.
A mimo to uwielbiam miasto.
***
Nie jestem ateistą. W sumie chyba nigdy o tym nie pisałem, ale mam jakąś godzinę zanim skończy się msza, a dźwięki klawiatury chwilowo zagłuszają słowa modlitwy. Zagłusza je też: Altaria - ''Showdown''.
Przyjmuję na wiarę hmm... pogańskie, ludowe tradycje mojej rodziny. Więc w tym sensie chyba mam jakąś wiarę, jakieś rytuały czy obrządki. Jakieś nakazy i prawa. Bardzo proste. Ze strony mojej rodziny to raczej wnioskuję z dodawania do zdarzeń, tuż po złym zachowaniu: ''Bóg mnie pokarał za złe myśli i uczynki''. Banalne: nikomu nie szkodzić, pomagać innym, cenić rodzinę, chronić swoich przed złem. Aczkolwiek obrzędy ludowe i praktyki magiczne stoją w sprzeczności z nauką kościoła... Co mnie ogromnie bawi przy pokazowej wierze katolickiej całej mojej rodziny.
Za to jakoś nie przekonują mnie ogólnie religie, bogowie, zaiwanianie w święte miejsca, mordowanie innowierców. Totalna strata czasu i krwi. Nie widzę też sensu w modlitwie osobistej, do jedynego boga - za pomocą wyuczonych słów, w miejscu pełnym ludzi. Skoro bóg jest wszędzie i wszystko widzi i wie, to po co biegać i płacić za pobyt pod dachem, zbawienie, po co biegać do ''świętych'' miejsc? Dobry bóg nie żąda ofiar z ludzi, ani z innych ani z ciebie czy twojego życia. Niby wszyscy to wiedzą, a i tak potrzebują ''czegoś więcej'', choćby okazało się złe i sprzeczne z ich poglądami. Nie potrzebuję niczego więcej. Mam siebie. Mieć siebie - czy to mało? Jesteś wszystkim co masz, zostaniesz z sobą do śmierci. Z tym się rodzisz i z tym umierasz. Masz to komuś oddawać? Niszczyć? Zabierać komuś? Poświęcać? W imię fantazji czy idei, o której pochodzeniu, przekazie, wartości i historii tak naprawdę gówno wiesz? Ja nie zamierzam.
Okeeej, mam chrzest, bo tak. Bo znając życie: ''sąsiedzi patrzą i tak trzeba''. To najpopularniejszy powód, poza oczywiście moim rodzinnym: ''chrzest/różaniec chroni dziecko przed wiedźmami/urokami''. Nawet jeśli to sprzeczne z naszym światopoglądem, to robimy to, bo tak jest łatwiej. Mam bierzmowanie. No super, pomazali mnie, ale jakoś nie orientuję się co w tym jest poza: ''Wszyscy idą i ty też musisz.'', a to dzięki nie uzyskaniu żadnej sensownej informacji na ten temat. Rodzice mówią, że to ułatwia, ksiądz mówi, że mnie nienawidzi. Ta da. Nie wybierałem imienia z masy różnych - w naszej rodzinie występuje zawsze to samo, taka tradycja, którą ktoś może przejąć lub nie. Lubię tradycje. Mam też chrześniaka, którego obiecałem wspierać, ale kazano mi kłamliwie przed ołtarzem przysięgać. Rodzina bardziej martwiła się o to, że dziecko umrze jeśli będę miał czarną koszulę, (bo nie posiadam białej) niż, że postawili w kościele człowieka z nieważnymi sakramentami, który jasno powiedział, że w bogów żadnych nie wierzy - jako odpowiedzialnego za ''wychowanie dziecka w wierze''.
Dla katolików to nie był żaden problem. Znów.
Czy ktoś tu w ogóle przejmuje się na serio tym sądem ostatecznym, w który wierzy? Nikt już nie ma poczucia, że skoro przyjęło się jakąś religię, to z czystej przyzwoitości wypada ją szanować i przestrzegać jej zasad? Jak można podliczać wiernych po samym fakcie chrztu czy deklaracji, a nie po ich uczynkach i życiu wedle religii? Zwłaszcza, że licząc prawdziwych wierzących - liczba ta od razu by kilkunastokrotnie zmalała.
Ja sobie tak wymyśliłem świat, że giętko się zagina i rozprzestrzenia. Że sobie trwa, zmienia się, ciągnie w każdą stronę i każdy czas. Samopowtarzalny, niesamowicie ogromny, nie jedyny. Piękny. Połączony. Spleciony. A ludzie w nim tacy bez znaczenia. Ślepi. Przeznaczeni do wyginięcia, jak coś co dostanie się w paszczę (czy pod podeszwę) większego drapieżnika. Stworzeni bez powodu. Urodzeni na odstrzał. Zbyt mali i zbyt głupi. Niszczący siebie oraz wszystko co mniejsze i słabsze od nich.
Z wiarą w boską-ludzką moc.
I tak nachodzi mnie pytanie... Skoro tak właściwie każdy powód jest dobry by zabić i każdy jest dobry by umrzeć, to czemu większość ludzi odmawia innym prawa do wyboru własnej drogi, własnego sensu życia i śmierci na własnych warunkach? Czemu wyżynanie się w milionach jest niczym, śmierć jednego człowieka to coś normalnego, a śmierć dwudziestu to tragedia? Czemu boimy się boga kiedy ludzie są straszniejsi?
consek
OdpowiedzUsuńWysłany 24.08.2014 o 09:43
ciekawe rozważania i tak różne od moich.. ale nie jestem Światkiem Jehowy aby wdawać się w zbędne dyskusje.. cieszę się że jestem wierząca, bo czuję, że moje życie ma sens :)
Mrówek
UsuńWysłany 24.08.2014 o 11:13 | W odpowiedzi na consek.
Nie chciałem nikogo obrażać, ani urazić. Mówię głównie o mojej rodzinie i ludziach, którzy się dopisują do wiary zamiast ją czuć. Cieszę się, że Twoje życie jest pełniejsze dzięki temu w co wierzysz. O to przecież chodzi w wierze – ma nam pomagać. ;) Dziękuję za opinię, bardzo chętnie poczytam Twoje rozważania!
consek
UsuńWysłany 24.08.2014 o 14:46
Co do rozważań, to mogłabym się zapętlić i wyjść na ignoranta.. jestem katolikiem ale nie fanatykiem.. daleko mi do świętości, jednak sądzę że dekalog bardzo mi w życiu pomaga i przez to jestem lepszym człowiekiem.. a wiara w to, że śmierć nie jest końcem a początkiem, jest ukojeniem w sytuacji, gdy ktoś bliski odchodzi od nas ”na drugą stronę’ .