Nienawidzę pierwszego tygodnia na uczelni. Denerwuje mnie ta potworna strata czasu. Trzy zajęcia pod rząd, każde trwające pół godziny zamiast półtorej. Dwie informacje: sylabus i moje dyżury macie w internecie, a na następnych zajęciach zrobimy tylko wprowadzenie do przedmiotu. Doskonale znam późniejszy przebieg zdarzeń - wykładowcy nie będzie dwa razy w ciągu półrocza, przez co będziemy musieli odrabiać zajęcia w terminach nieodpowiadających nikomu. Bo akurat wypadło mniej poniedziałków, mniej wtorków, śród, czwartków i piątków w roku! Kogo obchodzi, że całość materiału z danego przedmiotu, obejmująca pół roku, nadaje się na góra trzy wykłady, może dwa, odejmując treści powtórzone, a nie na trzydzieści godzin??
Wiem, że inni chodzą i nie marudzą, że muszą dojeżdżać, że ciężkie warunki, że to normalne. Wiem, wiem to wszystko.
A na dodatek aż za dobrze wiem, że są i tacy, którzy targają na uczelnie swoje dzieci w nosidełkach wyjące wniebogłosy pod salą, tuż pod nachylonymi nad tym wytworem cudzej macicy koleżaneczkami, szczebioczącymi ''Ojeeej jaki duży, jaki podobny do mamusi, jakie ma ładne śpioszki.''. Kumam, że nie zawsze jest gdzie zostawić balast, ale no ludzie... Przecież to jest wkurzające. Są ludzie, którym zależy jak jasna cholera i nic tylko rozprawiają na temat nowych teorii i badań. I jest cała masa ludzi, którym się dupa z głową zamieniła po jakimś strasznym wypadku, bo ja sobie nie wyobrażam pewnych osób jako odpowiednich do rozmowy, a co dopiero w gabinecie przyjmujących pacjentów. Bo sorry, ale kiedyś trzeba wyrosnąć z bycia chuderlawym prostokątnym emo, z wygoloną połową głowy i makijażem, spodniami po siostrze z za długą o kilkanaście cm nogawką, opinającymi się na majtkach w kratkę w połowie dupy, i w trampkach w różowe brokatowe ozdoby - będąc facetem piszącym, do kurwy nędzy, pracę magisterską.
***
Posumowanie dzisiejszego dnia.
Hejtuję:
- zero ogrzewania pod salą
- jeden odurzający i kotłujący się odór zmieszanych kilku rodzajów mocnych perfum
- dwa beznadziejne zaliczenia
- trzy nielubiane osoby
- cztery zmarnowane godziny
- pięć godzin przerywanego snu
- sześć grup studentów zajmujących duszny korytarz, nie mogących się zdecydować obok której sali stanąć
- siedmioro znajomych z uczelni, którzy nie wiedzą jak się odpowiada na ''cześć''
- ósmy ząb mojej marudnej rodzicielki, który wymaga leczenia
Nie wiadomo czemu, znów to ja mam dzwonić i umawiać wizyty, dopytywać się o szczegóły jej zabiegu i godziny przyjęć,
i opisywać jej po kilka razy procedurę zakładania karty. Ja muszę znać numery telefonów wszędzie, ja muszę wiedzieć gdzie coś znaleźć, ja muszę wiedzieć, które to drzwi, ja muszę dzwonić, dopytywać, zawracać komuś tyłek. Wysłuchiwać historii życia i problemu, by potem odkryć, że wszystko to robiłem na daremno, a i tak podstawowych faktów się nie dowiem.
Takich jak: po co, na kiedy, co się stało. Ja, gówniarz, muszę odbierać ciągle WAŻNE telefony od wszystkich DOROSŁYCH
w tej chorej rodzinie. Bo beze mnie świat się wali i nikt nic nie wie!
Ot taka tam komunikacja w rodzinie, np. moja babcia, matka mojej matki, mieszkająca 4 km od mojego domu rodzinnego, dzwoni do mnie wieczorem z pytaniem: ''Co u twojej matki?'', mając oczywiście do niej bezpośredni numer telefonu. No i żeby było zabawnie, nigdy przed takim telefonem nie jestem powiadamiany co się stało, o co chodzi, czy powinny być jakieś nowe informacje, więc zawsze zostaję postawiony w sytuacji: ''Powiedz mi Mrówku, co tam słychać u osoby, z którą od tygodnia nie rozmawiałeś, a która nie dzieli się z tobą swoimi sprawami?''. I zdziwienie, jaki jestem chamski kiedy powiem: ''Zadzwoń do niej to się dowiesz.''.
Nie mam nic więcej do dodania ponad to, że jestem zmęczony.
Tak wygląda mój pamiętniczek: kratka w kalendarzu przekreślona X z czarnego markera.
Anonim
OdpowiedzUsuńWysłany 07.10.2014 o 00:00
” Jaki on musi być nieszczęśliwy” – pomyślała paląc jagodowego papierosa w swoim ciasnym łóżeczku a potem podniosła głowę i uważnie rozejrzała się po swoim małym świecie – który zrobił się nagle jakiś inny.