Zanotowałem ostatnio w kalendarzu kilka zdarzeń, które wprowadzają zamęt i niepokój do mojego schludnie poukładanego świata. Zmiany w życiu innych ludzi muszą, prędzej czy później, wpłynąć także na mnie, niezależnie od tego jak obcy się sobie staliśmy.
Większość ludzi, z którymi nie chcę mieć więcej do czynienia, ochajtała się, zrobiła sobie +/- planowanego dzieciaka (góra trzy), pobudowała domy, znalazła pracę i to wszystko przed 25 rokiem życia. Heh. Zdaję sobie sprawę, że od środka to nie wygląda tak kolorowo. Ale to nie to mnie zajmuje. Intryguje mnie to, że oni mają już ustaloną jakąś ścieżkę, brną w coś co sobie wybrali, radzą sobie z tym co napotykają.
Po 3 latach spotkałem znajomą ze szkoły. W ciąży. Na jej ślubie. Znajomą, która studiuje w tym samym mieście co ja. Która mieszka w linii prostej może z 6 km od mojego rodzinnego domu. Nie widzieliśmy się 3 lata. U niej zaszło tyle zmian, a ja stoję gdzie stałem. Bez planów, bez wymagań, wieczny wynajem na miesiąc, rok, całe życie.. Bez tego jedynego ''Tak.'', które stwarza oparcie choćby z czystego powietrza.
7 lat temu ostatni raz widziałem moją kuzynkę, mieszkającą dokładnie dwa przystanki ode mnie oraz naszego wspólnego znajomego z podstawówki. W ciągu ostatnich 10 lat - nie znosili się, spotykali się z różnymi ludźmi, zeszli się, rozstali, spotykali z innymi, znów się zeszli, dobudowali sobie dom, zaręczyli się. Ona z pulchnej panny zamieniła się w chodzącą wysuszoną mumię. On - z łamacza niewieścich serc w łysiejącego kolesia z dużym brzuchem i aparycją chomika.
A ja patrzę w lustro, patrzę na stare zdjęcia i nie widzę zmian. Patrzę na to co mam własnego, co mógłbym wrzucić w walizkę
i zabrać.. Na czym mógłbym budować swój dom. I poza rzeczami, które mogę sobie dokupić, zostaje mi tylko segregator pełen pamiątek i wspomnień. Oni zostaną w rodzinnej miejscowości. Będą mieszkać z rodzicami. Przejmą po nich ziemię i dom.
A ja mógłbym spakować się w jedną torbę i znaleźć się gdziekolwiek.
Po rozmowie z kumplem o jego zapatrywaniu na życie, o tym czego pragnie i do czego dąży, pomyślałem, że ja nie wiem do czego ja dążę. Bo moje marzenia mogą być gdziekolwiek, z kimkolwiek, kiedykolwiek. Nie mogę wrócić tam skąd przyszedłem. Nie wiem gdzie mnie rzuci za parę lat. I kiedy wszyscy mówią mi o możliwościach i perspektywach - ja widzę brak stabilności. Widzę, że każdy znalazł sobie na początek jakieś miejsce, a ja nadal mam przed sobą ten wybór.
Najgorszy z możliwych. Co zrobić z życiem, jak to rozegrać.
Niech ktoś mnie porwie..
Czy to naprawdę jest takie proste, że ot tak w końcu znajdujesz pracę, miłość, zakładasz dom i rodzinę, i żyjesz w tym póki was rozwód nie rozłączy? Czy to naprawdę z czasem spada z nieba? Czy tak po prostu już jest?
Pamiętam ostatnie święta jakby to było wczoraj. Gdzie się podział ten rok.. czy to był ten czy poprzedni.. Coraz trudniej mi dopasowywać daty. Dni stają się miesiącami, a godziny latami. Nie umiem określić swojego wieku ani umiejscowić wspomnień. Nieskreślane dni zlewają się w papkę z niewypełnionych planów. Daję sobie czas, którego nie mogę poczuć.
Niby płynę z prądem losu, niby morze opływa wiele miejsc.. Ale co z tego, skoro nie ma się już czego złapać ani na czym postawić stopy..
Na co ja czekam?
Ławka
OdpowiedzUsuńWysłany 15.12.2014 o 11:01
Kazdy ma własną wersję stabilności. Znajdź swoją. A moze juz w niej jesteś? Czasem patrząc na innych, którzy już majay domy i gromadki dzieci myślę czy coś mi uciekło. Ale zaraz potem patrzę na swoje życie i jestem szczęśliwa, że nie mam męża przeciętnego nieroba i nie usluguje mu obiadkami i nie mam dzieciaczkow. To jest czyjas wersja stabilnosci. Nie moja. I w sumie czy to takie złe poszukiwać naszej własnej wersji? To właśnie jest życie.