Jestem Mrówek i na czacie nie byłem od miesiąca. Spławiłem przez ten czas paru ludzi płaczących mi w rękaw, ruszyłem do przodu nieco swoje życie, zakochałem się, znalazłem sobie nowe hobby i spłukałem się do reszty.
Napatrzyłem się na ludzi smutnych i na ludzi głupich. Dokładniej na ludzi, którzy nie potrafią rozmawiać, słuchać ani decydować. Którzy nie potrafią być fair, nie pamiętają swoich własnych słów ani nie dają innym szans na opowiedzenie ich historii. Wystarczy. Wiem, że ludzie nie są gotowi na wiele rzeczy, których mi w ich zachowaniu brak. Zdaję sobie sprawę
z tego, że nie zmienię świata i jedyne co mogę robić to narzekać i walić głową w mur cudzej ignorancji. Ale dalej będę robić swoje. Z większym spokojem, z większą pewnością, zdecydowanie z większą siłą.
Dla siebie.
***
Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, za motywowanie mnie do kolejnych notek.
Dziękuję moim prześladowcom, za bodziec do wyrażania swojego zdania.
Dziękuję plotkarzom, za sławę i rozgłos.
Dziękuję ludziom z notek i komentującym, za wkład w moje jednoroczne przedsięwzięcie.
Dziękuję sobie, za nie poddawanie się podczas szukania swojego miejsca w świecie.
Szczęśliwego Nowego Roku
środa, 31 grudnia 2014
niedziela, 28 grudnia 2014
Ho ho ho jego mać...
Dotyk chłodnej kołdry we własnym domu, wystarczył, by odciąć resztę roku od teraźniejszości. Jakby ktoś ją zakrył czarną kartką, a potem odciął równo nożem.
Ten rok zacząłem od zabawy na czacie - ''Złap mnie jeśli potrafisz! Dawaj trollu - berek!'' - po beznadziejnych świętach pełnych prześladowań on-line, kłótni i napiętej atmosfery. Czasu do wakacji nie pamiętam. Wakacje okazały się mniejszym koszmarem niż zazwyczaj, przyniosły trochę szczęścia i wiele zmęczenia. Rok akademicki okazał się bardziej wymagający niż przypuszczałem, nie ze względu na materiał, a na ludzi. Których bym po prostu najchętniej powystrzelał... Święta... Uh..
Na zajęciach przerabialiśmy komunikację w rodzinie, jej funkcjonowanie, możliwe podstawy osób.. Obserwowałem jakie studenci mają wyobrażenie o trudnych lub zawiłych relacjach rodzinnych - ot, przykłady typowe, stereotypowe: nie pójdziesz na imprezę, bo nie, jeszcze mi podziękujesz, my wiemy lepiej co dla ciebie najlepsze. Czyli tak właściwie nic, co by miało przełożenie na rzeczywistość. Zacząłem się dziś zastanawiać, gdzie tak właściwie zaczyna się patologia i czy każda rodzina od środka wygląda w ten sam sposób. Że wszyscy się żrą, patrzą na siebie spod byka, każda awantura nie ma rozstrzygnięcia
i powtarza się cyklicznie, każdy chce kierować życiem innych i wie najlepiej, każdy tuszuje swoje pomyłki krzykiem, każdy mówi i robi sprzeczne rzeczy? Każdy jest przekonany, że inni mają lepiej, a jednocześnie cieszy się, że ktoś ma gorzej?
W każdej rodzinie ''tłumaczenie'' oznacza powtarzanie swojego zdania tymi samymi słowami, dodając tylko do nich różne wyzwiska na drugą osobę, która nie przyjmuje argumentów pokroju ''bo tak i zamknij mordę''?
Bo mam wrażenie, że nie istnieje nigdzie normalna rodzina, która by funkcjonowała na tym minimalnym poziomie bez agresji
i pretensji, bez wyśmiewania i poniżania.
Zyskałem w tym roku pewność co do kilku ważnych spraw. Doskonale wiem jak spędzę Sylwestra i jak będę się wymigiwać od utrzymywania kontaktów z kimkolwiek z rodziny i znajomych ze szkoły, z ludźmi z mojej wsi czy miasta.
Z roku na rok tracę coraz więcej. Widzę coraz gorsze sceny odgrywane w miejscu, w którym nie mogę nawet nocować.
I doskonale wiem, że nawet gdyby to przeczytali, nazwaliby mnie tylko niedorobionym, bo dzieci innych ludzi nie zajmują się takimi pierdołami jak myślenie, posiadanie uczuć i własnego zdania. A nie daj boże ktoś by to przeczytał i miał złe zdanie o tej cudownej rodzinie. Gdzie zamiatanie pod dywan jest normalne. Gdzie następnego dnia po krzyku i płaczu nie ma tematu. Gdzie można wyśmiać kogoś w twarz, za to, że jest taki jaki jest. Że wybrał inaczej. Że ma inne zasady.
I to wyśmiać ''z autorytetem''.
I w sumie wtedy nachodzi taka myśl..
Kto będzie winny jeśli kiedyś się odwrócę i przestanę interesować?
Pewnie ja, że doprowadza mnie do szału przebywanie z ludźmi, którzy podają mi żarcie pod nos, potem wypominają, że je zjadłem, później mówią, że było SPECJALNIE dla mnie na święta i nic się nie stało, a chwilę później, że nie powinienem tego ''żreć''. Żeby było śmieszniej, po awanturze, że w ciągu 3 dni zjadłem 4 kawałki pieczonego kurczaka i jadłem cukierki, które były zakupione by je zjeść - dostałem w wyprawce do swojego domu pół torebki cukierków i 4 kawałki kurczaka. Powód?
''Bo co ty tam będziesz jeść jak pojedziesz?''...
Odgryzę sobie łapę, która mnie trzyma w tym potrzasku i ją zjem...
Ten rok zacząłem od zabawy na czacie - ''Złap mnie jeśli potrafisz! Dawaj trollu - berek!'' - po beznadziejnych świętach pełnych prześladowań on-line, kłótni i napiętej atmosfery. Czasu do wakacji nie pamiętam. Wakacje okazały się mniejszym koszmarem niż zazwyczaj, przyniosły trochę szczęścia i wiele zmęczenia. Rok akademicki okazał się bardziej wymagający niż przypuszczałem, nie ze względu na materiał, a na ludzi. Których bym po prostu najchętniej powystrzelał... Święta... Uh..
Na zajęciach przerabialiśmy komunikację w rodzinie, jej funkcjonowanie, możliwe podstawy osób.. Obserwowałem jakie studenci mają wyobrażenie o trudnych lub zawiłych relacjach rodzinnych - ot, przykłady typowe, stereotypowe: nie pójdziesz na imprezę, bo nie, jeszcze mi podziękujesz, my wiemy lepiej co dla ciebie najlepsze. Czyli tak właściwie nic, co by miało przełożenie na rzeczywistość. Zacząłem się dziś zastanawiać, gdzie tak właściwie zaczyna się patologia i czy każda rodzina od środka wygląda w ten sam sposób. Że wszyscy się żrą, patrzą na siebie spod byka, każda awantura nie ma rozstrzygnięcia
i powtarza się cyklicznie, każdy chce kierować życiem innych i wie najlepiej, każdy tuszuje swoje pomyłki krzykiem, każdy mówi i robi sprzeczne rzeczy? Każdy jest przekonany, że inni mają lepiej, a jednocześnie cieszy się, że ktoś ma gorzej?
W każdej rodzinie ''tłumaczenie'' oznacza powtarzanie swojego zdania tymi samymi słowami, dodając tylko do nich różne wyzwiska na drugą osobę, która nie przyjmuje argumentów pokroju ''bo tak i zamknij mordę''?
Bo mam wrażenie, że nie istnieje nigdzie normalna rodzina, która by funkcjonowała na tym minimalnym poziomie bez agresji
i pretensji, bez wyśmiewania i poniżania.
Zyskałem w tym roku pewność co do kilku ważnych spraw. Doskonale wiem jak spędzę Sylwestra i jak będę się wymigiwać od utrzymywania kontaktów z kimkolwiek z rodziny i znajomych ze szkoły, z ludźmi z mojej wsi czy miasta.
Z roku na rok tracę coraz więcej. Widzę coraz gorsze sceny odgrywane w miejscu, w którym nie mogę nawet nocować.
I doskonale wiem, że nawet gdyby to przeczytali, nazwaliby mnie tylko niedorobionym, bo dzieci innych ludzi nie zajmują się takimi pierdołami jak myślenie, posiadanie uczuć i własnego zdania. A nie daj boże ktoś by to przeczytał i miał złe zdanie o tej cudownej rodzinie. Gdzie zamiatanie pod dywan jest normalne. Gdzie następnego dnia po krzyku i płaczu nie ma tematu. Gdzie można wyśmiać kogoś w twarz, za to, że jest taki jaki jest. Że wybrał inaczej. Że ma inne zasady.
I to wyśmiać ''z autorytetem''.
I w sumie wtedy nachodzi taka myśl..
Kto będzie winny jeśli kiedyś się odwrócę i przestanę interesować?
Pewnie ja, że doprowadza mnie do szału przebywanie z ludźmi, którzy podają mi żarcie pod nos, potem wypominają, że je zjadłem, później mówią, że było SPECJALNIE dla mnie na święta i nic się nie stało, a chwilę później, że nie powinienem tego ''żreć''. Żeby było śmieszniej, po awanturze, że w ciągu 3 dni zjadłem 4 kawałki pieczonego kurczaka i jadłem cukierki, które były zakupione by je zjeść - dostałem w wyprawce do swojego domu pół torebki cukierków i 4 kawałki kurczaka. Powód?
''Bo co ty tam będziesz jeść jak pojedziesz?''...
Odgryzę sobie łapę, która mnie trzyma w tym potrzasku i ją zjem...
poniedziałek, 15 grudnia 2014
1 + 1 czyli 1
Zanotowałem ostatnio w kalendarzu kilka zdarzeń, które wprowadzają zamęt i niepokój do mojego schludnie poukładanego świata. Zmiany w życiu innych ludzi muszą, prędzej czy później, wpłynąć także na mnie, niezależnie od tego jak obcy się sobie staliśmy.
Większość ludzi, z którymi nie chcę mieć więcej do czynienia, ochajtała się, zrobiła sobie +/- planowanego dzieciaka (góra trzy), pobudowała domy, znalazła pracę i to wszystko przed 25 rokiem życia. Heh. Zdaję sobie sprawę, że od środka to nie wygląda tak kolorowo. Ale to nie to mnie zajmuje. Intryguje mnie to, że oni mają już ustaloną jakąś ścieżkę, brną w coś co sobie wybrali, radzą sobie z tym co napotykają.
Po 3 latach spotkałem znajomą ze szkoły. W ciąży. Na jej ślubie. Znajomą, która studiuje w tym samym mieście co ja. Która mieszka w linii prostej może z 6 km od mojego rodzinnego domu. Nie widzieliśmy się 3 lata. U niej zaszło tyle zmian, a ja stoję gdzie stałem. Bez planów, bez wymagań, wieczny wynajem na miesiąc, rok, całe życie.. Bez tego jedynego ''Tak.'', które stwarza oparcie choćby z czystego powietrza.
7 lat temu ostatni raz widziałem moją kuzynkę, mieszkającą dokładnie dwa przystanki ode mnie oraz naszego wspólnego znajomego z podstawówki. W ciągu ostatnich 10 lat - nie znosili się, spotykali się z różnymi ludźmi, zeszli się, rozstali, spotykali z innymi, znów się zeszli, dobudowali sobie dom, zaręczyli się. Ona z pulchnej panny zamieniła się w chodzącą wysuszoną mumię. On - z łamacza niewieścich serc w łysiejącego kolesia z dużym brzuchem i aparycją chomika.
A ja patrzę w lustro, patrzę na stare zdjęcia i nie widzę zmian. Patrzę na to co mam własnego, co mógłbym wrzucić w walizkę
i zabrać.. Na czym mógłbym budować swój dom. I poza rzeczami, które mogę sobie dokupić, zostaje mi tylko segregator pełen pamiątek i wspomnień. Oni zostaną w rodzinnej miejscowości. Będą mieszkać z rodzicami. Przejmą po nich ziemię i dom.
A ja mógłbym spakować się w jedną torbę i znaleźć się gdziekolwiek.
Po rozmowie z kumplem o jego zapatrywaniu na życie, o tym czego pragnie i do czego dąży, pomyślałem, że ja nie wiem do czego ja dążę. Bo moje marzenia mogą być gdziekolwiek, z kimkolwiek, kiedykolwiek. Nie mogę wrócić tam skąd przyszedłem. Nie wiem gdzie mnie rzuci za parę lat. I kiedy wszyscy mówią mi o możliwościach i perspektywach - ja widzę brak stabilności. Widzę, że każdy znalazł sobie na początek jakieś miejsce, a ja nadal mam przed sobą ten wybór.
Najgorszy z możliwych. Co zrobić z życiem, jak to rozegrać.
Niech ktoś mnie porwie..
Czy to naprawdę jest takie proste, że ot tak w końcu znajdujesz pracę, miłość, zakładasz dom i rodzinę, i żyjesz w tym póki was rozwód nie rozłączy? Czy to naprawdę z czasem spada z nieba? Czy tak po prostu już jest?
Pamiętam ostatnie święta jakby to było wczoraj. Gdzie się podział ten rok.. czy to był ten czy poprzedni.. Coraz trudniej mi dopasowywać daty. Dni stają się miesiącami, a godziny latami. Nie umiem określić swojego wieku ani umiejscowić wspomnień. Nieskreślane dni zlewają się w papkę z niewypełnionych planów. Daję sobie czas, którego nie mogę poczuć.
Niby płynę z prądem losu, niby morze opływa wiele miejsc.. Ale co z tego, skoro nie ma się już czego złapać ani na czym postawić stopy..
Na co ja czekam?
Większość ludzi, z którymi nie chcę mieć więcej do czynienia, ochajtała się, zrobiła sobie +/- planowanego dzieciaka (góra trzy), pobudowała domy, znalazła pracę i to wszystko przed 25 rokiem życia. Heh. Zdaję sobie sprawę, że od środka to nie wygląda tak kolorowo. Ale to nie to mnie zajmuje. Intryguje mnie to, że oni mają już ustaloną jakąś ścieżkę, brną w coś co sobie wybrali, radzą sobie z tym co napotykają.
Po 3 latach spotkałem znajomą ze szkoły. W ciąży. Na jej ślubie. Znajomą, która studiuje w tym samym mieście co ja. Która mieszka w linii prostej może z 6 km od mojego rodzinnego domu. Nie widzieliśmy się 3 lata. U niej zaszło tyle zmian, a ja stoję gdzie stałem. Bez planów, bez wymagań, wieczny wynajem na miesiąc, rok, całe życie.. Bez tego jedynego ''Tak.'', które stwarza oparcie choćby z czystego powietrza.
7 lat temu ostatni raz widziałem moją kuzynkę, mieszkającą dokładnie dwa przystanki ode mnie oraz naszego wspólnego znajomego z podstawówki. W ciągu ostatnich 10 lat - nie znosili się, spotykali się z różnymi ludźmi, zeszli się, rozstali, spotykali z innymi, znów się zeszli, dobudowali sobie dom, zaręczyli się. Ona z pulchnej panny zamieniła się w chodzącą wysuszoną mumię. On - z łamacza niewieścich serc w łysiejącego kolesia z dużym brzuchem i aparycją chomika.
A ja patrzę w lustro, patrzę na stare zdjęcia i nie widzę zmian. Patrzę na to co mam własnego, co mógłbym wrzucić w walizkę
i zabrać.. Na czym mógłbym budować swój dom. I poza rzeczami, które mogę sobie dokupić, zostaje mi tylko segregator pełen pamiątek i wspomnień. Oni zostaną w rodzinnej miejscowości. Będą mieszkać z rodzicami. Przejmą po nich ziemię i dom.
A ja mógłbym spakować się w jedną torbę i znaleźć się gdziekolwiek.
Po rozmowie z kumplem o jego zapatrywaniu na życie, o tym czego pragnie i do czego dąży, pomyślałem, że ja nie wiem do czego ja dążę. Bo moje marzenia mogą być gdziekolwiek, z kimkolwiek, kiedykolwiek. Nie mogę wrócić tam skąd przyszedłem. Nie wiem gdzie mnie rzuci za parę lat. I kiedy wszyscy mówią mi o możliwościach i perspektywach - ja widzę brak stabilności. Widzę, że każdy znalazł sobie na początek jakieś miejsce, a ja nadal mam przed sobą ten wybór.
Najgorszy z możliwych. Co zrobić z życiem, jak to rozegrać.
Niech ktoś mnie porwie..
Czy to naprawdę jest takie proste, że ot tak w końcu znajdujesz pracę, miłość, zakładasz dom i rodzinę, i żyjesz w tym póki was rozwód nie rozłączy? Czy to naprawdę z czasem spada z nieba? Czy tak po prostu już jest?
Pamiętam ostatnie święta jakby to było wczoraj. Gdzie się podział ten rok.. czy to był ten czy poprzedni.. Coraz trudniej mi dopasowywać daty. Dni stają się miesiącami, a godziny latami. Nie umiem określić swojego wieku ani umiejscowić wspomnień. Nieskreślane dni zlewają się w papkę z niewypełnionych planów. Daję sobie czas, którego nie mogę poczuć.
Niby płynę z prądem losu, niby morze opływa wiele miejsc.. Ale co z tego, skoro nie ma się już czego złapać ani na czym postawić stopy..
Na co ja czekam?
Subskrybuj:
Posty (Atom)